Menu
Ania i Andrzej
Droga, w właściwie walka z niepłodnością trwała u nas 4 lata… Pierwszy rok wg ogólnych powszechnie znanych zaleceń, regularne współżycie, suplementy itd. I wierzyliśmy że nam też się uda, jak wszystkim, od razu…szybko… Tak się nie stało. Po roku starań poszłam do mojego ginekologa. Raz, drugi, trzeci kazał przyjść na obserwacje, a tam że jajeczko nie rośnie do odpowiednich rozmiarów.. rada lekarza: „Czeka Was tylko in-vitro”. Cios i szok.. no ale jak to? Tak szybko diagnoza? Bez pogłębionych badań? Czegokolwiek więcej?- pomyślałam. Nie możliwe! Jaka przyczyna? Tego lekarz nie powiedział a ni on, ani drugi ginekolog ani trzeci.. Powtarzali wszyscy „U Państwa tylko in-vitro jest szansą na dziecko”… ale nikt nie próbował nawet znaleźć przyczyny dlaczego, co się dzieje ze nie możemy zajść? Jedyną ich receptą była stymulacja lekami „na oko”, „bo wszystkim taka dawka pomaga”… nie poskutkowało..
Postanowiliśmy, że nie przestaniemy szukać przyczyny, bo o tyle o ile może byłabym w stanie pogodzić się z czasem z tym że nie będziemy mieli nigdy dzieci (na in-vitro nas po prostu nie byłoby stać), o tyle nie mogłabym się nigdy pogodzić z tym że poddałam się nie nająć przyczyny dlaczego nie możemy mieć dzieci.
Podczas niezobowiązujących rozmów w pracy znajoma poleciła mi panią Olimpię
i powiedziała: „Nic nie musisz…jak będziesz chciała i będziesz gotowa to po prostu zadzwoń, ona Cię wysłucha i Ci pomoże” i wręczyła kontakt do Olimpii. Pomyślałam: „Akurat!”-takich rad to ja mam pełną piwnicę, ale grzecznie podziękowałam i przyjęłam kontakt. Jednak coś we mnie zostało po tych słowach.. Nikt nie powiedział że „muszę”, „zrób to”, „koniecznie zadzwoń”, „u niej na pewno Ci się uda”, nic takiego nie padło, do niczego mnie nie zobowiązywało a ja sama wewnętrznie musiałam czuć, że chcę innej pomocy i to było coś czego potrzebowałam, nie zmuszania ale poczucia wewnętrznej potrzeby iść dalej…
Pani Olimpia mieszkała w Łodzi a my w Chojnicach, 400km drogi od siebie. Zadzwoniłam pierwszy raz po ok.4-5 miesiącach od otrzymania kontaktu, staraliśmy się wtedy już ponad 2 lata. Strasznie się bałam, ale poprostu któregoś dnia poczułam że to dziś, że chcę porozmawiać.. Bałam się chyba najbardziej nadziei, która i tak zostanie z czasem pogrzebana jak każda inna- tak myślałam. Sygnał poszedł, odezwał się głos ciepły, spokojny, pełen zrozumienia, nie obeszło się bez łez… ale też pojawiła się nadzieja, ale nie ta której się bałam, nadzieja na poznanie przyczyny, dlaczego tyle czasu nic się nie zmienia…
Zapoznała nas z monitorowaniem cyklu metodą Creithona (bardzo dużo dowiedzieliśmy się już po samej obserwacji!). Aż cisnęło się na usta, dlaczego wcześniej nikt nie zlecił mi obserwować cyklu? Nikt o tym nie pomyślał.. Dostałam nadzieję że dowiemy się dlaczego nie możemy mieć dzieci… nawet mi do głowy nie przyszło, żeby marzyć i obdarzyć się nadzieją, że jak poznamy przyczynę to będzie można ją leczyć i że się dowiem że szansa jest ogromna…
Później już szło szybko, działo się w kontekście badań: obserwacja cyklu i dojrzewania jajeczka, sprawdzanie drożności jajowodów, różne usg, wyniki badań krwi i obserwowanie ich zmian na przestrzeni miesięcy i dni cyklu… Wiele nerwów i niepewności i aż po ponad roku diagnoza: niedoczynność tarczycy, zespół policystycznych jajników, insulinooporność, podejrzenie endometriozy. Leki, które zostały wdrożone w trakcie leczenia działały, widać było to po wynikach badań krwi, wyniki dobre i pojawia się zapewnienia „tutaj ciąża musi być”… Boję się ogromnie ale zaczynam wraz z mężem wierzyć na nowo.. Jednak cały czas ciąży nie było. Podejrzenie endometriozy. Stety lub niestety, aby jednoznacznie wykluczyć lub potwierdzić trzeba poddać się laparoskopii w szpitalu. Tak też zrobiła. Podczas operacji usunięto mi endometriozę która była ukryta w kilku miejscach, w jajnikach, w otrzewnej, przetocę Douglasa, co po operacji lekarz stwierdził ze to oczywiście miało wpływ na moją płodność… Niestety endometriozy nie da się wykryć poporzez zwykłe USG, obserwacje, badania i nie da się jej usuną
inaczej niż operacyjnie. U mnie została zniszczona 🙂
I tak operacje przeszłam 15 października 2018 r.,w 4 dniu cyklu. Cykl po operacji był bardzo długi. Nie nastawiałam się że teraz po usunięciu endometriozy na pewno nam się uda, wręcz przeciwnie, wykupiliśmy sobie wakacje za granicą na za rok. Nie czekałam z utęsknieniem aż zrobię kolejne testy i nie dopuszczałam do siebie myśli że teraz się uda, potraktowałam to jako kolejny etap leczenia a nie jak wybawienie. W kolejnym cyklu staraliśmy się jak co miesiąc, ale nie codziennie (paranoja codziennego współżycia już minęła), potrafiłam bez problemu określić, kiedy jest i jak się objawia owulacja.
Drugi cykl po operacji znów był długi, ale nie zdziwiło mnie to (pierwszy po niej miał ok.34dni), „Tak pewnie jest po operacji” – pomyślałam. Ale 35 dnia cyklu zaczęły mi się trząść ręce, zimny pot zalewał mnie już od rana, ale starałam się odgonić myśli które to powodowały.. Bałam się dopuścić myśl że to może być prawda: Na pewno nie! Nie nastawiaj się! – mówiłam sobie.
Powiedziałam mężowi że następnego dnia rano musimy zrobić test ciążowy. W trakcie starań zrobiłąm dziesiątki testów, a z nerwów musiałam przeczytać ile kropelek moczu nalewa się na płytkę! Zrobiłam test, cała się trzęsąc… po chwili już pojawiły się dwie znaczne kreski, mówiąc mi: „Tak! Jesteś w ciąży!”. Wybiegłam do męża mówiąc z niedowierzaniem i łamiącym głosem „Chyba jesteśmy w ciąży…”, spojrzał na mnie, na test…nie wierząc.. Pocałował i przytulił, popłakaliśmy się. Jesteśmy w ciąży… Niemożliwe stało się możliwe…
Po 4 latach starań, łez, bólu, stracie nadziei , będziemy mieli dziecko, córeczkę Liliannę, którą już za miesiąc 20 sierpnia 2019r. uściskamy i powitamy na świecie.
Ania i Andrzej